Tajemniczy wjazd w kierunku Saut Du Doubts
Na miejscu okazało się, że jest jakiś festyn i dziadek próbował nam wcisnąć bilety promo po 5 franciszków od łebka, wytłumaczyliśmy mu, że my miastowi, na festyn i mordobicie się nie wybieramy, a chcemy tylko zobaczyć wodospady... puścił bez szemrania.
Wsiedliśmy na statek i popłynęliśmy w rejs. Z lewa i z prawa piękne widoczki - prawie jak fiordy w Skandynawii.
KO-wiec miał połączony 'job description' z funkcją kapitana statku. Zabawiaczem był kiepskim, ale dał się dzieciom bryknąć łodzią:) Trochę musiał prostować kurs od czasu do czasu, bo dzieci zamiast patrzeć na trasę, to patrzyły w obiektyw.
Po zejściu na stały ląd, czekał nas spacer do celu podróży, czyli wodospadu. Na zdjęciu nie wygląda okazale, ale wodospad ma prawie 30 metrów.
A tutaj widok z góry na wodospad.
Samochody, które stały na brzegu z parasolkami skradzionymi z budek lodowych okazały się być amfibiami, które świetnie pływały po okolicznych akwenach wodnych.
Prawie jak trabantem przez Nową Hutę.
Autochtoni nie przejawiają zainteresowania zwiedzaniem, jednakże rybką i przepitką nie pogardzą... ciekawe ile się tu zasiedzieli.
W drodze powrotnej na łodzi szerzyła się niczym nie skrępowana głupawka, jak widać na poniższym zdjęciu. Warto wspomnieć, że obok nas siedziała para z podwójnymi bliźniakami (chłopaki w wieku 6 lat, a dziewczyny w wieku 3). Głupio im było foty robić, ale strzeżcie się (tak Psiuniu, to do Was, haha).
Zwiedziliśmy jeszcze podwodne młyny, pod ziemią było 7 stopni, na szczęscie byliśmy przygotowani odzieżowo. Więcej informacji na www.lesmoulins.ch